Nie zamierzam się wypierać swoich związków ze środowiskami konserwatywnymi, zwłaszcza w latach 80. i 90. Ale u mnie zawsze przeważała postawa państwowa nad partyjną czy ideologiczną – mówi Michałowi Płocińskiemu odwołany właśnie dyrektor Muzeum Historii Polski Robert Kostro w podcaście „Rzecz w tym”.
Wciąż nie wiemy oficjalnie, dlaczego na półtora roku przed otwarciem wystawy stałej, na którą pracował pan z grubsza 18 lat, został pan w środku kadencji odwołany z funkcji dyrektora Muzeum Historii Polskiej. Ale domyślam się, że pan te powody odwołania poznał. Jakie one były i jak pan się do nich ustosunkował?
To jest dosyć trudna kwestia, bo ja nie wiem tak naprawdę, jakie były te powody. Mogę się ich tylko domyślać.
Ale na pewno ktoś się z panem spotkał w resorcie kultury, dostał pan jakiś oficjalny dokument.
Żeby było jasne: miałem w tej sprawie kilka spotkań w ministerstwie. Tyle że na pierwszym spotkaniu mówiono o jednym, a w dokumencie mnie odwołującym widnieje coś zupełnie innego. Na pierwszym spotkaniu była mowa, że jest potrzebne nowe otwarcie. Co to znaczy, to do końca nie wiem, ale odczytałem to jako pewien kontekst polityczny. A już oficjalne uzasadnienie wiąże się z tym, że podobno nie wykorzystywałem przez kolejne lata swoich środków budżetowych. I to jest jakby podstawowy zarzut mi czyniony.
To też wykazała Najwyższa Izba Kontroli w 2023 r.
Ale to są zarzuty, z których dość łatwo jest się jednak wybronić, bo środków nie wykorzystywaliśmy wówczas, kiedy były opóźnienia na budowie, kiedy generalny wykonawca coś zawalał albo kiedy jakichś elementów nie mogliśmy odebrać, bo zdaniem inspektorów były źle wykonane.
Skoro to zarzuty, z których łatwo się wybronić, to dlaczego pan się nie wybronił?
Nikt w ogóle nie przeprowadził ze mną żadnej rozmowy na ten temat. Wiem, że nowy dyrektor dostanie pełnomocnika, który będzie się zajmował rozliczeniami z Budimexem. Uważam, że to bardzo dobry pomysł. Gdyby mnie ktoś zaproponował takie rozwiązanie, też bym je z przyjemnością przyjął. W ogóle gdyby w ministerstwie wcześniej pomyślano o tym, by tak duże inwestycje prowadzone były przy wsparciu jakiejś wyspecjalizowanej jednostki, to myślę, że państwo bardziej by skorzystało na gromadzonych w ten sposób doświadczeniach.
„Rzeczpospolita” dotarła do pism, które dwa tygodnie temu ministra kultury Hanna Wróblewska rozesłała do różnych instytucji, prosząc o opinie w sprawie pana ewentualnego zwolnienia. I tam wskazała wprost na niewłaściwy nadzór nad inwestycją, co spowodowało spór prawny z wykonawcą, spółką Budimex, która zgłasza wobec MHP wielomilionowe roszczenia.
Ale ten spór wynika przede wszystkim z opóźnień z winy wykonawcy. Spornym tematem jest np. kwestia konstrukcji dachu – zabrała nam ona prawie rok. Nie widzę tu mojej odpowiedzialności za to opóźnienie, ale nawet gdyby to było tak, że to ja jestem za to odpowiedzialny, uważam, że tak sformułowany zarzut nigdy w życiu nie powinien pojawić się w tym piśmie. Ministerstwo w ten sposób staje po stronie prywatnego inwestora przeciwko instytucji, którą samo nadzoruje. Uważam, że to jakaś kompletna fuszerka.
Będzie pan się teraz bronił?
Odwołam się oczywiście do sądu pracy.
I będzie się pan starał o przywrócenie na stanowisko dyrektora Muzeum?
Nie, raczej o odszkodowanie. Nie można prowadzić takiej dużej inwestycji wbrew woli ministra – trzeba mieć pełne zaufanie. To jest zbyt duży projekt, żeby robić go bez wsparcia. I z tego powodu odczuwam dziś też pewien rodzaj ulgi, bo przez ostatnie miesiące brakowało mi poczucia takiego bezpieczeństwa. A ono jest ważne na różnych poziomach. Jeśli dyrektor nie ma z kim przegadać problemów, bo nagle nikt nie ma czasu na żadne rozmowy, to trudno podejmować decyzje organizacyjne, personalne. Bo je trzeba wytłumaczyć, wyjaśnić, trzeba mieć przekonanie, że potem te decyzje będą bronione. Dobra komunikacja z ministerstwem po prostu jest niezbędna.
Prof. Paweł Machcewicz, kojarzony jednoznacznie z opcją rządzącą, pisze w „Gazecie Wyborczej” wprost, że zwolnienie pana to błąd, który tylko pogłębi polaryzację. Listy otwarte w pańskiej obronie podpisali ludzie z rozmaitych środowisk: Tomasz Nałęcz, Kazimierz Wóycicki, Eugeniusz Smolar, Andrzej Grajewski czy nawet prof. Joanna Choińska-Mika, czyli przewodnicząca Rady MHP, ale już mianowana przez rząd Donalda Tuska. Jak pan to poparcie odbiera i czy liczył pan na to, że ono pana uchroni?
Nie zamierzam się wypierać swoich związków ze środowiskami konserwatywnymi, zwłaszcza w latach 80. i 90. Ale u mnie zawsze przeważała postawa państwowa nad partyjną czy ideologiczną. Ta 18-letnia historia organizacji MHP bywała czasami trudna, ale tworzyła też bardzo ciekawe okazje. Taką paradoksalną okazją było to, że minister Bogdan Zdrojewski, a potem minister Małgorzata Omilanowska mianowali rady muzeum, które oczywiście musiały budzić ich zaufanie, bo to zawsze minister podejmuje ostateczne decyzje. I tak się złożyło, że w tych radach mianowanych przez kolejnych dwoje ministrów związanych z Platformą Obywatelską były takie wspaniałe i wybitne postacie jak Andrzej Friszke, Henryk Samsonowicz, Paweł Śpiewak i wiele innych. I to mi stworzyło okazję do poznania tych ludzi, rozmowy, dialogu. Do zbudowania pewnego porozumienia i zaufania. Nawet jeżeli się w wielu sprawach różniliśmy, to ta droga była też pewnego rodzaju dojrzewaniem. Doskonale wiedziałem, że ja to muzeum tworzę nie dla siebie, że muszę się liczyć ze zdaniem różnych środowisk. I uważam, że udało mi się utrzymać ten duch publiczny, otwartości na dialog. Ludzie, którzy przychodzą na nasze wystawy, nie uważają chyba, że uczestniczą w projektach skierowanych tylko do tego czy innego wąskiego środowiska. Ale nie czuję się jakimś cierpiętnikiem. Mam nadzieję, że w MHP przetrwa ten duch otwartości.
W dalszej części podcastu Michał Płociński pyta Roberta Kostrę o przygotowywaną wystawę stałą. Co na niej zobaczymy? A także o rolę, jaką według byłego dyrektora powinno pełnić Muzeum Historii Polski. Rozmówcy podsumowują też czasy tzw. POPiS-u, których poniekąd symbolem mogło się stać MHP.